Rezynotypia

Z ręcznymi technikami tworzenia zdjęć to ja mam tak, że się w nich zakochuję, często od pierwszego wejrzenia. Często z resztą i one zdają się to uczucie odwzajemniać od pierwszego niemal kontaktu, gdy już pierwsze podejścia są bardzo udane, a druga czy trzecia odbitka olejna w życiu bierze nagrodę w konkursie. Choć oczywiście bywają też techniki, które nie chcą uczucia odwzajemnić od razu i wymagają o wiele więcej czasu, pracy i wysiłku.

Tym razem jednak czuję się nieco jak bohater taniego romansu, średniowiecznego na przykład, który pokochał damę zanim ujrzał ją na oczy, którego uczucie wzbudziły słowa, wiersze, opowieści, sprawiając, że zapragnął jej nim jeszcze ujrzał ja na oczy. Damą, o której mowa, jest oczywiście wynaleziona przez prof. Namias’a rezynotypia. Technika tyle piękna, co dość rzadko spotykana. Ale… zacznijmy od początku.

Nie wiem nawet, kiedy usłyszałem nazwę rezynotypia. Jak większość chyba pasjonatów ręcznych metod fotografii dużo czytam, przekopuję rozmaite źródła współczesne i historyczne i w którymś z nich musiałem natrafić na nazwę, na jakąś wzmiankę o wynalazku Namiasa. Przez wiele lat było to jednak dla mnie słowo pozbawione konkretnego, namacalnego znaczenia, nie przywołujące żadnych obrazów, nie wywołujące emocji. Ot, jeden z dziesiątek, jeśli nie setek zapomnianych, mało popularnych procesów, coś czym może kiedyś się zainteresuję. A może nie.

Wszystko zmieniło się parę miesięcy temu, gdy natrafiłem… nie, nie na zdjęcia wykonane z użyciem rezynotypii, lecz na ich znakomity opis. Czytając o głębi powstałych z jej użyciem obrazów, o ich pozornej trójwymiarowości, o głębokich, aksamitnych czerniach, czerniach niemal doskonale czarnych, znacznie głębszych niż na wydruku czy odbitce barytowej, o namacalności obrazu i połyskliwych światłach i to w połączeniu z daleko idącą kontrolą nad wyglądem powstającego obrazu, z możliwością manipulowania jego wyglądem (przecież to technika piktorialna, manipulacyjna), poczułem jakby…. Lekkie trzepotanie serca. Wyraziste, nasycone, aksamitne czernie, jakby w jednowarstwowym pigmencie? Światła pełne blasku, połyskliwe, od czerni odcinające się nie tylko jasnością, ale i powierzchnią, fakturą, a przy tym możliwość swobodnej kreacji obrazu, manipulacji? Coś jakby guma, która ma moc, wyrazistość, kontrast pigmentu…. Czy to jest  w ogóle możliwe????

Potem przyszedł wyjazd na konferencję poświęconą dawnym technikom fotograficznym w litewskim Muzeum Fotografii i rozmowy z dr Sandrą Petrelli, konserwatorką fotografii z Włoch, a więc ojczyzny Namiasa. Konserwatorką, która ma, jak się okazało, oryginał książki Namiasa poświęconej jego metodzie. Książki unikatowej, nigdy nie tłumaczonej na język angielski. Możecie domyślać się, co było dalej.

Już po pierwszych próbach okazało się, że technika jest dokładnie tak piękna i daje tak wielkie możliwości jak się spodziewałem, jak podpowiadała mi moja dość przecież bujna wyobraźnia. Co więcej, to jedna z technik, które odwzajemniły moje uczucia od pierwszego kontaktu, od pierwszej odbitki. No dobrze, od drugiej. Oczywiście, czeka mnie jeszcze sporo pracy by poznać wszystkie możliwości tej cudownej metody, bo wyobraźnia podszeptuje, że tu można bardzo wiele, więcej nawet niż przewidział twórca, ale już teraz mogę cieszyć się radością, jaką daje tworzenie takich odbitek jak te, które towarzyszą wpisowi. Nie, żeby internet mógł oddać siłę oryginału.

rezynotypia 2 - mini

1 Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Current day month ye@r *