Żyjemy w drugiej dekadzie wieku dwudziestego pierwszego. Kilkadziesiąt lat po wynalezieniu fotografii cyfrowej, kilkanaście lat po tym, jak zdominowała ona niemal całkowicie rynek. W czasie, gdy wszyscy wielcy producenci przestali wytwarzać aparaty analogowe, gdy mało kto potrafi już wywołać zwykły czarno biały negatyw czy obsłużyć manualną lustrzankę. W czasie, gdy aparaty cyfrowe zapewniają niemal doskonałą jakość obrazu, pod wieloma względami lepszą od fotografii analogowej. Po co więc zadawać sobie trud wykonując zdjęcia metodami bardzo tradycyjnymi, metodami historycznymi, gdy z aparatów cyfrowych korzystają najwięksi fotograficy; młodzi i starzy, również ci, których kariera upłynęła pod znakiem kliszy. Po co ‚tracić’ czas i pieniądze, uzyskując w dodatku ‚gorsze’ zdjęcia.

Powód, przynajmniej dla mnie, jest bardzo prosty. Bo chcę, żeby fotografia miała fizyczną formę. bo pragnę by była przede wszystkim tworem moich rąk. Bo potrzebuję czuć, że to ja tworzę moje zdjęcia. Bo pragnę być niezależny i mieć pewność, że zdjęcia, które tworzę będą trwałe.

Przede wszystkim, fotografia to dla nie nie tyle rejestracja, zapisywanie otaczającego świata, ale przede wszystkim kreacja, tworzenie obrazów, zjawisko bardzo pokrewne malarstwu. Dzięki technikom historycznym, mam poczucie, że obraz tworzę na każdym etapie jego powstawania – nie tylko, gdy wybieram czy buduję kadr i naciskam spust migawki, ale i w chwili, kiedy przygotowuję własne papiery światłoczułe czy wykonuję na nich odbitki. W ten sposób fotografia staje się ponownie doświadczeniem fizycznym, dziełem rąk fotografa, moich rąk. Dobierając odpowiednią do obrazu technikę, całkowicie kontroluję formę, jaką przyjmuje, jego wielkość, fakturę; jakość zdjęcia zależy wyłącznie ode mnie, od moich umiejętności, woli i zaangażowania.

Po drugie, pragnę, by moja fotografia była fizyczna, namacalna. Zdjęcie to dla mnie nie tylko zbiór uporządkowanych pikseli na ekranie monitora czy twardym dysku, ale przede wszystkim rzeczywisty przedmiot. Oczywiście, można powiedzieć, że wydruk czy odbitka również są fizycznymi przedmiotami, można ich dotknąć czy schować do szuflady. Jednak nie potrafię stworzyć z nimi takiej samej więzi emocjonalnej jak ta, która powstaje w czasie tworzenia zdjęcia wykonywanego własnymi rękami. Poza tym, odbitka cyfrowa, choć pod wieloma względami doskonała, doskonalsza od tej wykonanej metodami tradycyjnymi, pod wieloma też jej ustępuje. Żaden, nawet najlepszy wydruk nie dorówna szlachetnej srebrzystości ambrotypu, żaden nie będzie miał eteryczności gumy dwuchromianowej czy siły oleju. Już sam fakt, że zdjęcie powstało z negatywu, a nie pliku cyfrowego, wpływa na jego wygląd, nawet, jeśli ostatecznie oglądamy jedynie wydruk cyfrowy; widać to znakomicie w projekcie Genesis Sebastiao Salgado. Namacalność, fizyczna forma zwiększają też trwałość zdjęć, szczególnie jeśli powstały w technikach takich, jak guma dwuchromianowa; w czasie gdy nawet wiceprezes Google mówi o konieczności zadbania o archiwizację zdjęć i zagrożeniu utratą dziedzictwa fotograficznego całej dekady, argument ten nabiera siły.

Wreszcie pojawia się i trzeci argument; niezależność. Przez ostatnie kilkanaście lat z rynku zniknęło mnóstwo świetnych materiałów fotograficznych; negatywów, papierów, odczynników. Nie ma już producentów takich jak AGFA, EFKE, FORTE i wielu innych. Co chwila docierają do nas informacje o planowanym wstrzymaniu produkcji kolejnych materiałów. Pamiętam też dziesiątki rozmów z fotografami z żalem wspominającymi materiały, których już nie ma, szukającymi zamienników, papieru, który będzie równie dobry, co ten ulubiony, którego już nie ma, negatywu, który zastąpi ten, na którym pracowali od tak wielu lat. Chętnie korzystam z fabrycznych materiałów, błon RTG, klisz fotograficznych, gotowych papierów barytowych. Ale są one dla mnie tylko dodatkiem, uzupełnieniem prawdziwie mojej fotografii. Nawet jeśli znikną wszystkie, nie będę po nich płakał, bo większość materiałów już robię sam. A pozostałe mogę zrobić gdy tylko będą mi potrzebne.